Cofając się wspomnieniem wstecz o równy tydzień widzę czarne kontury drzew we mgle, na tle szczytów starych, dzikich Bieszczad.Rano w niedzielę wsiadłam do auta z bagażem podręcznym większym niż główny.Oddaliłam od szarej Łodzi by zaspokoić instynkt wędrowca, korzenną potrzebę przebywania poza domem. Następnego dnia wypuściłam się na szlak oczywiście nie z własnej woli tylko z woli Kristobalda, który udawał kozicę.Ja bardziej przypominałam świstaka, ze swą świszczącą zadyszką.Narzekałam, płakałam i przeklinałam w duchu bo tak trzeba jak człowiekowi źle. I nie powiem, że warto jednak było ale pewne elementy wypraw górskich są bezsprzecznie cudne.Kolory jesieni, cisza, czyste powietrze,zapach ten taki specyficzny organiczno mineralny i to uczucie spokoju, że to wciąż planeta Ziemia i my na szczytach jako jej część.
Buty miałam świetne, najlepsze na szlaku retro-geografy skórkowe wygodne ciepłe stabilne nie ślizgały się, nie przemakały (dopiero jak weszłam w nich prosto do strumyka po kostki stwierdziły, że przesadzam i trochę nabrały wody w usta)
Pierwszy śnieg w sezonie:
I taki był zeszły poniedziałek, zakończył się pierogami i dobrym snem w naszym luksusowym apartamencie.Wtorek nie był gorszy ale o tym next time.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz